Dzisiaj mam przyjemność zaprezentować Wam pogaduchy z Rafałem Dębskim, który jest osobą o sprecyzowanym zdaniu, uwielbia powieść historyczną, a jego książki nie zamykają się w sztywnych ramach – pisze o tym co go interesuje, co go ciekawi. Zapraszam Was na tę rozmowę.
MK: Czym dla Pana są książki? Czy wypełniały Pana dzieciństwo? Kto Pana do nich zachęcił?
RD: W moim otoczeniu zawsze było pełno książek. Rodzice czytali, kupowali… Chociaż raczej należałoby powiedzieć – zdobywali, bo za komuny nawet książki były towarem deficytowym. Mama dorabiała jako kolporter książek – było coś takiego – a mianowicie dostawała różne pozycje i rozprowadzała je „po ludziach”. Pieniądze z tego były żadne, ale dostęp do cennego towaru zapewniony. Pewnego razu wydała całą nagrodę jubileuszową na album z arrasami wawelskimi. Zaprenumerowała także reprint encyklopedii Orgelbranda, płacąc jak na ówczesne czasy okrutne pieniądze, jeśli wziąć pod uwagę całość wydania. W takich warunkach byłem od urodzenia skazany na fascynację książkami.
Czy od zawsze chciał Pan pisać? Co Pana do tego skłoniło?
Ależ skąd, nie chciałem! Nawet jako dorosły już człowiek nie wyobrażałem sobie, że będę pisał. Pewnie – miałem na koncie jakieś młodzieńcze wierszydła i koszmarne próby literackie, ale szybko doszedłem do wniosku (a nawet doszłem, bo przecież szybko…), że to nie dla mnie. Zadebiutowałem dopiero w 1998 roku, mając prawie trzydzieści lat. Za to nigdy, ale to nigdy nie napisałem utworu, który by się nie ukazał drukiem. Po prostu zacząłem parać się literaturą dobrze już wiedząc, czego chcę i z czym to się je.
A co mnie skłoniło do pisania? Bo ja wiem? To się chyba nazywa iskra boża.
Ulubiony gatunek literacki?
Powieść historyczna.
Ulubieni autorzy? Polscy czy zagraniczni? Idole?
Łojezu… Mnóstwo. I polscy, i zagraniczni. Proponuję, abyśmy tym stwierdzeniem skwitowali tę część pytania, bo ilu bym pisarzy nie wymienił, potem będę sobie pluł w brodę, że o tym czy o tamtym zapomniałem.
Co do idoli, odpowiem bardziej szczegółowo.
Antoni Czechow – niesamowity warsztat, umiejętność budowania nastroju i opisywania świata w nietuzinkowy sposób.
Karol Bunsch – również warsztat, a przy tym niesamowite wyczucie stylizacji (nienachalnej i komunikatywnej, inaczej niż u Gołubiewa), czucie średniowiecza i starożytności, a także nieprzeciętna intuicja historyczna. W jego powieściach można znaleźć interpretacje dziejów, które dopiero późniejsi historycy uznawali na podstawie najnowszych odkryć.
Arkadij i Borys Strugaccy – nikt tak jak oni nie potrafił budować opowieści. I mało kto umie zawrzeć tak wiele w stosunkowo krótkiej historii. „Piknik na skraju drogi” to przecież jakieś 316 tysięcy znaków, jak na obecne standardy maleństwo, a przecież jednocześnie kanon i legenda, powieść, która czytelnika wali w twarz i rzuca na kolana.
Paweł Jasienica – pisał eseje tak, że czyta się je niczym powieść sensacyjną.
Tematyka, o której najchętniej Pan pisze….a może jest jakiś wymarzony temat, za który się Pana jeszcze nie zabrał?
Cierpię na bardzo przykrą dla współczesnego autora przypadłość, to znaczy interesują mnie różne rzeczy, biorę się więc za najróżniejszą tematykę i wchodzę w rozmaite gatunki literackie. Mam przecież w dorobku fantasy, science fiction, fantastykę historyczną, romans rycerski, powieści kryminalne, sensacyjne, wojenne. A dlaczego uważam to za przykrą przypadłość? Bo łatwiej w tej chwili zaistnieć na rynku i utrwalić się w świadomości czytelników zamykając się w jednym gatunku, a najlepiej ciągnąc tasiemcowe cykle. To jest zabójcze dla takich autorów, jak ja. Nieraz spotykam się z zarzutami, że czerpię wodę z różnych studni. I trudno, nic na to nie poradzę. Wprawdzie jestem przez to na aucie „środowiskowym” (zarówno w światku fantastycznym, jak i czytelników innych rodzajów literatury), nie mam szans na sławę, powszechne uznanie i celebryckie pięć minut, ale przynajmniej się nie nudzę.
Jak wygląda Pana wymarzony świat prawdziwy lub fikcyjny?
Prawdę mówiąc, nie mam takiego wyraźnie sprecyzowanego uniwersum. Ale gdybym już miał się gdzieś przenieść, chciałbym znaleźć się w świecie, w którym do szubrawca można powiedzieć „ty szubrawcu”, do oszusta „ty oszuście” i narazić się co najwyżej na pojedynek, a nie trafić przed oblicze sądu, aby potem – zgodnie z prawomocnym wyrokiem – owego szubrawca i oszusta przepraszać, płacić grzywny, odszkodowania i nawiązki.
Świat, który nas otacza jest coraz bardziej nienormalny i sprzyjający ludziom bez sumienia. Naprawdę bym chciał, żeby był inny.
Jak odbiera Pana dzisiejszy rynek czytelniczy? Polacy czytają mniej, a może nie jest tak źle?
Nie mam pojęcia, ile tak naprawdę czytają Polacy. Jakoś nie wgłębiałem się nigdy specjalnie w ten temat. Wiem za to, że coś czytać muszą, skoro moje książki się sprzedają, i to całkiem nieźle.
E-booki czy wersje papierowe książek?
Dla mnie to nie ma większego znaczenia. Co kto lubi. Przecież e-book to w istocie rzeczy taka sama książka, jak papierowa, tylko lżejsza i łatwiejsza w transporcie. Osobiście na razie wolę papier. Mówię „na razie”, bo elektronika coraz ciaśniej nas otacza, więc zapewne w końcu złamię się i kupię jakiś czytnik.
Jak by Pan opisał swoje książki? Które należą do Pana ulubionych? Co Pana zainspirowało do ich napisania?
Nie czuję się kompetentny do opisywania moich własnych książek. Nie umiem. Ja jestem tylko prosty pisarz. Jak to wyjęczał wzięty na męki przez Nowowiejskiego Tatar: „Jasny panie, ja nic nie wiem, ja za komendą szedł”.
A ulubione… Hm… Na pewno „Gwiazdozbiór Kata” i wszystkie opowieści o Jakubie, cykl „Wilkozacy”, „Przy końcu drogi”, „Kiedy Bóg zasypia”, „Czarny Pergamin”, „Wilki i orły”, a także moje ostatnie powieści „Światło cieni” i „Kamienne twarze, marmurowe serca”. Uczciwie powiem – lubię wszystkie moje książki. Gdybym ich nie lubił, to bym nie napisał.
Co do inspiracji, są one najróżniejsze. Zawsze płyną gdzieś z wewnątrz, a jeśli nawet istniały zewnętrzne bodźce, wszystko jest tak mocno przetworzone, że to i tak jest tylko moje, a nawet „mojsze”. Bardzo wyraźnie potrafię podać chyba tylko jedną konkretną inspirację: „Wilkozacy” powstali sprowokowani piosenką „Łuna” rosyjskiego zespołu Lube. Może jeszcze jasna inspiracja była przy okazji „Wilków i orłów”, ale tutaj do napisania powieści skłonił mnie gniew i dotkliwa świadomość ogromu ludzkiego cierpienia oraz nie mniej dotkliwa konstatacja bezmiaru ludzkiego skurwysyństwa.
W Świetle Cieni widzę sporą chęć odkrywanie tego co nieznane i konsekwencje takich eksploatacji wszechświata – czy marzył Pan o takich podróżach?
Oczywiście, że marzyłem. Tyle że wolałbym podróżować w bardziej komfortowych warunkach, niż moi bohaterowie.
Czy zastosowanie wątków psychologicznych, filozoficznych i poznawczych łączy się z Pana zainteresowaniami?
No i musiało paść to pytanie… Bo jak psycholog to musi zaraz psychologizować. A mnie podczas tworzenia nie interesuje psychologia albo filozofia jako konkrety. Ciekawi mnie po prostu człowiek. Pisząc nie pamiętam, kim jestem zawodowo. Nie wiem, czy wykształcenie ma jakiś znaczący wpływ na moją twórczość. Nie potrafię tego orzec, bo nie patrzę z boku, ale lubię myśleć, że niekoniecznie. I chyba faktycznie niekoniecznie, bo podczas pisania tracę z reguły kontrolę nad bohaterami, zaskakują mnie bardzo często swoimi poczynaniami. Gdybym zachowywał zawodowy dystans, łatwo bym nad nimi zapanował. Tylko że staliby się wtedy raczej nudni.
W dzisiejszych czasach słowo „recenzja” nabiera wielu znaczeń – co oznacza ono dla Pana i czego Pan po recenzji oczekuje?
Dla mnie recenzja ma wciąż tylko jedno znaczenie – jest to krytyczne omówienie utworu. Jego analiza i ocena, zgodna z przekonaniami recenzenta, przefiltrowana przez jego światopogląd i aparat poznawczy. Powinna wartościować, zachęcać albo zniechęcać do zapoznania się z dziełem. Wiem, ze wygaduję truizmy, ale kiedy czytam wypociny różnych „fachowców”, często młodocianych, dla których jedynym punktem odniesienia do wszystkiego jest „Władca Pierścieni” albo „Gwiezdne Wojny”, zęby mnie bolą. Ci ludzie nie mają pojęcia, czym jest recenzja. Wydaje im się, że jak napiszą „Iksiński mnie nie przekonał” to coś znaczy. A to tylko pusta fraza, sformułowanie-wytrych. Zachwycił mnie jeden taki, który objawił się jakoś tak: „Nigdy nie przepadałem za pisaniem panów Dębskich, nic więc dziwnego, że ostatnia powieść Rafała Dębskiego mnie nie zachwyciła”. Jezusie! Poza nazwiskiem z Gienkiem nic mnie literacko nie łączy! Towarzysko – proszę bardzo, ale literacko jesteśmy różnymi wyspami. Jaki jest zatem aparat poznawczy kolegi recenzenta? W dodatku później wysypał się, że tak naprawdę nic mojego przedtem nie czytał, ale przecież nie musiał, żeby nie przepadać za autorem, bo się nazywa tak a nie inaczej. W dodatku odniosłem wrażenie, że z recenzowanym dziełem również nie raczył się zapoznać, bo opowiadał o fabule okrutne saskie pierdoły.
Inny pieszczoszek wygłosił przy okazji pewnej „recenzji” cenną opinię, jakoby „Gwiezdne Wojny” były typowym dziełem science fiction. Ubawiłem się po pachy, chociaż był to rechot przez łzy.
A jeśli chodzi o przykłady pozytywne… Krzysztof Masłoń to jest prawdziwy recenzent, Andrzej Horubała – to jest recenzent. Monika Frenkiel także. Również Przemysław Pieniążek, który pisał krytyczne kawałki do świętej pamięci SFFiH, albo Andrzej Sitek, znany też jako Czarny Iwan… Znalazłbym oczywiście jeszcze parę nazwisk, ale w większości całe to towarzystwo, szczególnie netowe, to nie są recenzenci, tylko – jak to określił w jednym z felietonów Jarosław Grzędowicz – reckarze. Właśnie do nich pasuje jak ulał fraszka Sztaudyngera:
Krytyk i eunuch z jednej są parafii
Obaj wiedzą jak, żaden nie potrafi.
Inne pasje poza pisaniem?
Walka bronią białą wszelkiego autoramentu. Na nic więcej nie mam czasu, a nawet na to hobby nie bardzo go wystarcza.
Dziękuję bardzo za rozmowę;)