Ksiażki Luźne Pogaduchy Marcin Przybyłek MK Czytuje

Luźne Pogaduchy z Marcinem Przybyłkiem, autorem, który na każdym kroku mnie zadziwia

luznepogaduchyNiedawno w Luźnych pogaduchach to ja odpowiadałam na wasze pytania – dziś możecie poczytać moje pogaduchy z Panem Marcinem Przybyłkiem, który zaskakuje mnie na każdym kroku. Do tej pory z jego dorobku przeczytałam tylko CEO Slayera – teraz po tym wywiadzie pragnę poznać całego Gamedeca. Ma jasno sprecyzowane zdanie i nie boi się go wyrażać. Porusza wiele dla mnie ważnych tematów jak dzisiejsza gospodarka, ochrona środowiska czy ogarniający ludzi marazm i pęd, który według mnie osobiście Nam nie służy. Stajemy się przez to mniej ludzcy – chcemy mieć, posiadać, wszystko już na teraz, bo to się nam należy, a zapominamy, że najlepsze, najpiękniejsze rzeczy powstają przy wysiłku, chęciach, dawaniu z siebie 200%. Zapraszam Was na ten wywiad – ja osobiście bałam się, iż jak zacznę zadawać kolejne pytania, to przepadnę i nigdy nie skończę. Czekam na dyskusję, wasze wrażenia i oczywiście nie mogę się poczekać, aż sięgnę po kolejną powieść Pana Marcina Przybyłka. 
Czym dla Pana są książki? Czy wypełniały Pana dzieciństwo? Kto Pana do nich zachęcił? 

Chyba nikt. W mieszkaniu moich rodziców było i jest zatrzęsienie książek. Podobno około 10 000. Książki są wszędzie. Na półkach stoją w podwójnym rzędzie, a półki te wypełniają wszystkie nieomal ściany. Są to książki starożytne (jest nawet średniowieczna biblia), stare, w średnim wieku, młodzież i świeżo zakupione bobasy. Ładne, brzydkie, podarte i zadbane. Wszelki ich rodzaj – beletrystyka, literatura faktu, rzeczy popularnonaukowe i zawodowe (ojciec jest inżynierem, matka – pedagogiem). Więc one po prostu w ich mieszkaniu, a przez wiele lat także i moim, były i są. Podobnie, jak było pianino, mnóstwo obrazów namalowanych przez ojca, jelenie rogi, czaszki tych zwierząt, sekstans, globus, zegar z kukułką i miliard rozmaitych, inspirujących przedmiotów zalegających na niecałych trzydziestu metrach kwadratowych. Atmosfera w moim rodzinnym domu była zawsze, że tak powiem, bardzo intelektualna. Z głośników leciał Beethoven albo Bach, matka – niedoszła śpiewaczka – nuciła ciągle jakieś piosenki, a gdy przebywały u nas jej uczennice (ze Studium Wychowania Nauczycielskiego), często śpiewały na głosy. Dyskusje, które się toczyły między moimi „starymi” były niezmiernie pouczające, więc książki po prostu wpisywały się jakoś w tę atmosferę. Pamiętam rozmowy polityczne, psychologiczne, światopoglądowe, omawiające jakiś film czy sztukę. Uczyłem się słuchając, a książki przysłuchiwały się razem ze mną.

Zaczynałem od oczywiście dzieł napisanych dla dzieci. Pamiętam Echosondę – pojazd, jakim jakiś profesor wybrał się na wyprawę w głębiny oceanu (a może ten pojazd inaczej się nazywał?), ale kto tę opowieść napisał? Nie pamiętam. Tytułu też. Pamiętam powieści Juliusa Verne’a, jeszcze z czarno-białymi rycinami. Wyprawy dla dobra ludzkości. Fantastyczne rzeczy. No i Eden Stanisława Lema. Stała sobie ta obdarta książeczka pośród setek innych, wyciągnąłem ją i zobaczyłem na okładce małą rakietę. „To o takich rzeczach pisze się książki?!” – wykrzyknąłem. „Tak”, odparł ojciec. Przeczytałem. A potem drugi, trzeci, czwarty i siódmy raz. Potem był „Powrót z gwiazd” i inne dzieła Lema, potem także Zajdla. Nie tylko jednak fantastykę pochłaniałem, ale także opowieści o polskich pilotach. Gdy zagłębiałem się w historie Janusza Meissnera, stawiałem na biurku pisma poświęcone lotnictwu, koniecznie otwarte na tych stronach, gdzie widać było Wellingtony lub Lancastery. Lubiłem stwarzać sobie do lektur odpowiedni nastrój.
Oprócz książek były oczywiście filmy. Generalnie uwielbiałem wszystko, co wyrywało moją wyobraźnię z „tu i teraz” w stronę „tam i kiedyś”.
Czy od zawsze chciał Pana pisać? Co Pana do tego skłoniło?
Chciałem tworzyć wizje, ale dopiero po tym, gdy uzmysłowiłem sobie, że moje marzenia o podróżach kosmicznych nie mogą się spełnić, bo urodziłem się o co najmniej sto lat za wcześnie. Brzmi to podejrzanie, ale decyzję o pisaniu podjąłem już w wieku mniej więcej dziesięciu lat. Tak silna była potrzeba przekroczenia rzeczywistości.

Ulubiony gatunek literacki?

Lubię czytać rzeczy popularnonaukowe i tak zwaną wielką literaturę i tutaj nie jest ważne, czy to fantastyka (Mistrz i Małgorzata – to jest fantastyka, prawda?) czy rzecz obyczajowa (Wielki Gatsby) albo sensacyjna (Psy wojny). Ważne jest, żeby autor miał na tyle dużo do powiedzenia, żeby czytelnik odczuwał przyjemność z obcowania z kimś inteligentnym.
Ulubieni autorzy? Polscy czy zagraniczni? Idole?
Nie mam. Lubię odkrywać różnice między autorami po tym, jak różni się ich styl. Po suchym, dziennikarskim słowotoku Forsytha w Psach wojny potoczysty, złotousty styl Bułhakowa w Mistrzu i Małgorzacie wydał mi się wodospadem mieniącym się wszelkimi kolorami tęczy, potem przyszedł kąśliwy Fitzgerald w Gatsbym i przeżyciowy Ballard w Imperium słońca. Jak się mają do filozoficznego, depresyjno-maniakalnego Kazantzakisa w Greku Zorbie? Czy do szczegółowego, ale rzetelnego i szczerego Manna w Buddenbrookach? Czy surrealizm Bułhakowa jest lepszy czy gorszy od gombrowiczowskiego? Kto idzie głębiej? Lubię porównywać i bawić się różnorodnością, ale „bawić się” znaczy w moim słowniku coś więcej niż „rozrywać się”. Mnie bawi to, co głębokie, a jednocześnie nie nudne.
Dlatego wciąż szukam historii, która sama się z siebie wysnuwa, by się nigdy nie do snuć do końca, cytując Leśmiana. Czegoś takiego, co będzie zapętlone, co się nie skończy, w co będę mógł wskoczyć sto razy i wciąż odkrywać nowe barwy. Trochę taki jest Bułhakow, chociaż nie wiem, czy jest moim idolem. I oczywiście, nie wiem, czy stworzenie takiej historii jest możliwe. Mam wrażenie, że w ten ideał celują twórcy sag, dlatego sam także piszę opowieść długą i – jak mi się wydaje – barwną.
Na pewno olbrzymie wrażenie zrobił na mnie ostatnio Sebastian Junger „Wojną Restrepo”. To relacja dziennikarska z działań kompanii Battle walczącej na terenie doliny Korengal w Afganistanie. Nie tyle jednak ważne jest, co Junger opisał, ale jak to zrobił. Jego obserwacje i wglądy są dla mnie czymś bardzo ważnym. Dzięki temu człowiekowi zrozumiałem, choćby cząstkowo, czym jest wojna i życie wśród żołnierzy. Według odkryć tego dziennikarza nie są wcale tym, czym się wydają.
Ulubiony cytat, sentencja, wiersz?
Dziewczyna Leśmiana to zdecydowanie numero uno jeśli chodzi o wiersze. Uwielbiam ten tekst, znam go na pamięć i często recytuję na głos jadąc samochodem. Nieprawdopodobnie gęsty, symboliczny przekaz. Święty-pokój Norwida. Też cudowny wiersz. Do prostego człowieka Tuwima, Dziurawiąc niebo… tego samego autora, Kwiaty polskie. W ogóle może mi Pani powiedzieć, jakim cudem ten poemat nie jest lekturą obowiązkową?! Przecież to arcydzieło!
Moje ulubione sentencje ulatują mi z głowy niemal z taką samą szybkością, z jaką się w nich zakochuję, ale większość z nich pewnie siedzi gdzieś w Daodejingu pana Laozi. Lubię Taoizm.
Nie, jest jedna, której nie zapomniałem. Przypisuje się ją Einsteinowi, a brzmi jakoś tak: „Jest wielu inteligentnych głupców, którzy potrafią uczynić rzeczy bardziej skomplikowanymi. Potrzeba odrobiny geniuszu i dużej odwagi, by poczynić krok w kierunku przeciwnym.” Ładne, prawda?
A, jest jeszcze wiele sentencji prof. Kazimierza Dąbrowskiego, genialnego psychiatry, twórcy teorii dezintegracji pozytywnej. Moja ulubiona jest bardzo krótka: „Niedorozwój rządzi rozwojem”. O, aforyzmy tego pana to kopalnia wiedzy o człowieku.
Lubię też Monteskiusza, a konkretnie to, co zacytuję teraz z pamięci: „Gdyby ludzie chcieli po prostu być szczęśliwi, dałoby się to jeszcze jakoś zrobić. Ale ludzie chcą być szczęśliwsi od innych. A inni wydają się zawsze szczęśliwsi, niż są w rzeczywistości.” Ładne, prawda?
Tematyka, o której najchętniej Pana pisze….a może jest jakiś wymarzony temat, za który się Pana jeszcze nie zabrał?
 
Lubię tematy związane z nieśmiertelnością, dlatego napisałem Gamedeca, dlatego też w CEO Slayerze ludzkość zmierza w tym kierunku, stąd też wziął się mój pseudonim – Drimm to słowo powstałe ze słów Drug of Immortality. Interesuje mnie świat bez pieniędzy, a jeśli opisuję rzeczywistość monetarną, lubię się zagłębiać w to, jak pieniądz zmienia człowieka.
Tak, są tematy, za jakie się jeszcze nie zabrałem – związane z wyborami, z losem człowieka. Za cztery lata pewnie wyjdzie moja powieść właśnie z tym związana i być może będzie miała tytuł „Symfonia życia”. A wcześniej najprawdopodobniej popełnię powieść pod tytułem „Dzień N”. Ale o czym konkretnie będą – nie powiem.
Jak wygląda Pana wymarzony świat prawdziwy lub fikcyjny?
Opisałem go w sadze „Gamedec”. Chyba najbardziej podoba mi się wizja stworzona w „Obrazkach z Imperium”, tej części, która jeszcze nie wyszła (ciągle ją poprawiam). W świecie tym ludzie potrafią latać (chodzenie jest rzadkością), nie muszą niczego kupować, bo dobra są powszechnie dostępne i to w takiej postaci, w jakiej sobie życzą, obywatele realizują marzenia i pasje, architektura jest olśniewająca, wokół planet rozciągają się „raje”, czyli przestrzenie pogrubionej atmosfery, gdzie ludzie mogą mieszkać niczym mityczne anioły – w latających miastach i siedzibach. Żyć, nie umierać, a to ostatnie (śmierć) trudno osiągnąć, bo ludzkość stała się nieśmiertelna. Mógłbym pisać na temat tej rzeczywistości jeszcze bardzo długo, ale lepiej będzie chyba przeczytać książkę.
Jak odbiera Pana dzisiejszy rynek czytelniczy? Polacy czytają mniej, a może nie jest tak źle?
Niestety, nie znam się na rynku czytelniczym. Gdy pytam uczestników szkoleń (tym się zajmuję zawodowo- robię szkolenia biznesowe) o zainteresowania prywatne, około 25 – 30% odpowiada, że lubi czytać. Podają autorów, tytuły, widać, że mówią prawdę. Ale czy tylko o to chodzi? O to, by „ludzie czytali”? Chyba ważne jest także, co czytają, po co czytają. Czasami sam sobie zadaję pytanie: dlaczego ludzie mają czytać? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, a Pani? Są tytuły, których lektura to raczej strata czasu, to po pierwsze. Po drugie czytanie, wbrew pozorom, nie u wszystkich wzbogaca słownictwo czy uczy poprawnej polszczyzny. Znam ludzi czytających mnóstwo, a posługujących się mową niewykształconego parobka. Jeśli czytać, to coś wartościowego, a czy istnieją mechanizmy, które oddzielałyby teksty lepsze od gorszych? Nagrody? Ejże. Więc co?

Mam wrażenie, że ważną rzeczą jest także pole uwagi, które u każdego człowieka jest nierozciągliwe. Jeśli, dajmy na to, człowiek połowy dwudziestego wieku miał uwagę podzieloną na sprawy bytowe, trochę na pracę, trochę na literaturę, teatr, czarno-białą telewizję kino, to teraz doszły do tego centra handlowe, internet, krocie kanałów telewizyjnych, gęste premiery filmowe, lawina seriali i morze dystraktorów innego typu (pisząc odpowiedzi na Pani pytania byłem już czterokrotnie zmuszony do słuchania sygnału telefonicznego. Ktoś dobija się do stacjonarnego telefonu. Kto? Najprawdopodobniej telemarketer. W związku z tym, jeśli zauważy Pani niespójność w obszarze kilkunastu linijek powyżej, to jego wina). Ostatecznie więc owo pole uwagi zostało podzielone na wiele mniejszych wycinków. Częściowo też lekturę książek zastąpiła lektura internetowych wpisów. Teraz ludzie więcej piszą – choćby w sieci – niż czytają.

Reasumując, naprawdę nie wiem, czy homo sapiens powinien czytać. W ogóle nie lubię języka nakazów i zakazów. Muszę się jeszcze zastanowić.
Zastanowiłem się. Czytanie aktywuje zupełnie inne ośrodki mózgowe niż słuchanie mowy, czy oglądanie filmów. Więc z pewnością czytanie rozwija, nawet, gdy czytamy byle co. Zatem czy warto wykonywać tę czynność? Raczej tak. Ale nie zmusimy do czytania kogoś, kogo na książki nie stać, czy takiego człowieka, który na czytanie nie ma czasu bądź siły.
Pamiętam, jak Graves w Ja, Klaudiuszu opisywał Augusta łajającego nieżonatych mężczyzn (zgromadził ich na rynku), że nie płodzą dzieci, co uważał za podstawowy obowiązek wysoko urodzonego Rzymianina. Klaudiusz dziwi się i zapytuje siebie samego: „Dlaczego on krzyczy na mężczyzn? Przecież to kobiety nie chcą wychodzić za mąż!”, po czym wyjaśnia, że prawo rzymskie w owym czasie było tak skonstruowane, że w żaden sposób nie zachęcało Rzymianek do tego, by wiązały się z mężczyznami. Kobiety lubiły rozwiązłość i lubiły swoje pieniądze. Wstąpienie w związek małżeński oznaczało dla nich przejście pod władzę męża i teścia, utratę posagu oraz figury. Dlatego nie chciały. Gdyby zmieniono prawo tak, że łatwiej odzyskiwałyby posag i wolność w razie niepowodzenia pożycia małżeńskiego, może przebolałyby tę figurę. Klaudiusz miał rację. Łajanie kawalerów mijało się z celem. Trzeba było sprawę rozwiązać systemowo – zmienić prawo. Mam wrażenie, że dzisiaj jest podobnie. Samo nakłanianie zaganianych, zmęczonych i średnio uposażonych ludzi do kolejnej czynności, czyli czytania, może się na niewiele zdać. Trzeba dać im więcej pieniędzy i odciążyć – zmniejszyć liczbę obowiązków i utrapień. Wtedy wrócą do książek.
e-booki czy wersje papierowe książek? 
I to i to. Teatr i telewizja. Opera i radio. Ebooki i książki papierowe. Ebooki są wygodniejsze, ale w książkach papierowych łatwiej robić zapiski na marginesach. Na wakacje łatwiej zabrać sto ebooków niż jedną reistyczną książkę. Prawdziwa książka fajnie wygląda i miło jest ją „mieć”. Ebooków nie trzyma się w ręce, nie widać ich grubości, jako przedmioty nie istnieją. Ale zmienia się społeczeństwo, rośnie pokolenie wychowane na ekranach dotykowych.
Więc i to i to.
Jakby Pan opisał swoje książki? Które należą do Pana ulubionych? Co Pana zainspirowało do ich napisania? 
Moją ulubioną książką jest zawsze ta, którą aktualnie piszę. W tym przypadku są to „Obrazki z Imperium”, czyli najnowsza odsłona przygód Gamedeca. Jak bym opisał swoje teksty? To moje marzenia. O świecie przyszłości i przygodach tam się dziejących. Co mnie zainspirowało? Jak Pani się domyśla, wiele razy odpowiadałem na to pytanie, więc teraz odpowiem prosto: tęsknota za inną rzeczywistością.
CEO Slayer to prawdziwy pogromca korporacji – czy uważa pan, iż wdzięczniejszych czasach niebezpiecznie zbliżamy się do wzorca, który Pan zawarł w tej powieści?

O, już się zbliżyliśmy i to o wiele bardziej, niż sądzimy. Wystarczy zajrzeć w dowolne (ale jednak sensowne) miejsce sieciowe dotyczące zdrowego żywienia i zorientujemy się, że, dajmy na to, jedzenie chipsów jest tak samo szkodliwe jak palenie papierosów. Czy firmy produkujące ten produkt ostrzegają przed jego jedzeniem? Oczywiście nie. Zachęcają – reklamami i krzykliwymi opakowaniami.
Czy firmy produkujące słodycze ostrzegają, że jedzenie cukierków, zwłaszcza przez dzieci, jest szkodliwe nie tylko dla szkliwa zębów, ale także dla metabolizmu młodego (i nie tylko młodego) organizmu? Nie. Automaty z batonami stoją teraz w każdej niemal szkole.
Dlaczego dzień w dzień spożywamy wodę tudzież napoje różnego rodzaju z plastikowych butelek? Są szkodliwe. Mimo to firmy ciągnące zyski ze sprzedaży ropy naftowej i produktów ropopochodnych muszą jakoś zarabiać (biedacy).
Dlaczego nasze samochody nie spalają wodoru i nie produkują w ten sposób zamiast spalin pary wodnej? Bo to się nie opłaca lobbystom ropowym.
Dlaczego mnóstwo ludzi na świecie ma próchnicę? Bo nie została wprowadzona do badań klinicznych szczepionka na tę chorobę.
Dlaczego w Afryce wciąż są wojny? Nie dlatego, że nienawidzą się jakieś grupy etniczne, jak próbuje się nam wmówić, ale z tego powodu, że jest tam uran, są diamenty, złoto, ropa naftowa, gaz, miedź, że o żelazie nie wspomnę. Afryka to kontynent fantastycznych kopalin i opisał to pięknie a dokładnie Forsyth we wspomnianych już Psach wojny.
Dlaczego w Bangladeszu ludzie pracujący przy barwieniu bawełny i skór umierają w młodym wieku? Bo koncerny odzieżowe, żadne egzotyczne, żadne „zagraniczne”, przeciwnie, te dobrze znane z naszych centrów handlowych, szukają oszczędności do tego stopnia, że nie dość, że płacą tym ludziom grosze, to jeszcze nie dają im podstawowych ubiorów ochronnych.
Z pewnością nosi pani koszulki bawełniane, bawełniane spodnie i bluzy. Ja także. Niestety, gro tej bawełny jest zbierana przez zadłużonych ludzi, którzy zarabiają tylko tyle, żeby przeżyć, a żyją w warunkach skandalicznych i cierpią z powodu zatrucia chemikaliami, których używają do oprysków swoich upraw.
Dlaczego co dwie sekundy na Czarnym Lądzie umiera z głodu dziecko? Bo jego rodzice nie mają pieniędzy, żeby zapłacić za jedzenie, którego jest dostatecznie dużo, żeby wykarmić wszystkich ludzi na naszej planecie.
Koncerny dopuszczają się morderstw. Są to morderstwa oczywiście niebezpośrednie, są to morderstwa powolne, rozprowadzone w czasie i przestrzeni, ale niewątpliwie są to zbrodnie. W imię czego?
W imię pieniędzy.
Jesteśmy powoli zabijani, bo to się komuś opłaca.
CEO Slayer próbuje odnaleźć największe ogniska tych zbrodni, ale oczywiście winne tu są systemy korporacyjne, niekoniecznie pojedynczy ludzie. Bieda w tym, że odpowiedzialność korporacji jest rozproszona. Gdy wykryta zostaje jakaś afera, nikt nie idzie do więzienia. Nikt nie ponosi osobistej odpowiedzialności. Firma po prostu płaci karę. Zwykle dużo mniejszą od zysku wypracowanego w niemoralny sposób.
Reasumując, ludzkość toczą psychopaci, którzy za pieniądze niszczą wszystko dookoła. Tymi psychopatami są firmy, których celem są przetrwanie, maksymalizacja zysków oraz minimalizacja kosztów.
Czy element superbohatera często gościł w Pana życiu? Czytuje Pan tego typu powieści? Jest fanem komiksów?
Czytałem jedną taką powieść – Brainmana Dominika W. Rettingera. Całkiem niezła proza. Ale przeczytałem tę książkę, bo miałem napisać jej recenzję (co uczyniłem). Inaczej bym pewnie nie przeczytał. Kiedyś wchłaniałem sporo komiksów z superbohaterami, teraz czytam ich mniej, ale tak, bardzo lubię komiksy (żałuję tylko, że stosunkowo rzadko zdarzają się zeszyty z dobrymi scenariuszami). Moją ulubioną serią, naprawdę niebanalną, jest Slaine. Nie dość, że ma doskonałe scenariusze, to malują go tacy mistrzowie jak Bisley, Power czy Langley. Ale Slaine nie jest superbohaterem (chociaż jego przemiany podczas walk mają w sobie zdecydowanie coś nienaturalnego).
Bardzo mnie frapuje kwestia superbohaterów. Ten rodzaj protagonisty. Od dzieciństwa staram się zrozumieć ich symbolikę. Dlaczego Spiderman i Superman mają barwy błękitu i czerwieni? Dlaczego Batman jest czarno-żółty, a Hulk zielony (a majtki ma fioletowe)? Dlaczego w historii każdego superbohatera jest tragedia – Bruce Wayne traci rodziców, ojciec Bannera zabija matkę na oczach dziecka, Clark Kent także zostaje sierotą, Peter Parker staje się pośrednio winny śmierci wuja… Każdy superbohater zawiera w sobie niezwykle skondensowaną historię, jest soczewką ogniskującą jakiś wyjątkowy topos, w dodatku powiązany z symbolem graficznym, określonym wzorem i barwami. Uważam, że historie o superbohaterach są w jakimś stopniu uniwersalne. Jedno mnie tylko w nich drażni – są niespójni, zwłaszcza jeśli chodzi o ich supermoce. Piekielnie trudno by było uzasadnić olbrzymi przyrost masy Hulka, twardość skóry Kenta / Supermana czy praktycznie nieskończoną długość nici, którą z nadgarstków może wyprodukować Parker. Te ich cechy przysłowiowej kupy się nie trzymają. Jak dotąd znalazłem jednego superbohatera, który jest spójny. Jest to sierżant Joseph Green, czyli Gauntlet. Ten człowiek znalazł fragment zbroi obcych, konkretnie rękawicę. Broniąc się przed napaścią użył jej, a teraz nie potrafi jej zdjąć. Urządzenie ma wiele cech, których Joseph nie rozumie, a które dają mu niecodzienne możliwości. To jest spójne i da się uzasadnić na logiczny sposób. No Thor jest jeszcze w miarę do przyjęcia, a zachowanie jego młota bywa zabawne.
Swego czasu, gdy zajmowałem się analizą obrazków (jest taka gałąź w psychologii), przyglądałem się zestawieniom kolorystycznym superbohaterów. Wychodziły ciekawe rzeczy. Żółć i czerń zestawione razem znamionują myśli samobójcze. Niebieski to kolor intelektu, czerwony – energii / agresji. Fiolet bywa interpretowany jako duchowość, zieleń zaś jako kolor uczuć. Mamy więc duchowo-uczuciowego Hulka, intelektualnych energetyków, czyli Supermana i Spidermana, depresyjnego Batmana i tak dalej.
W dzisiejszych czasach słowo „recenzja” nabiera wielu znaczeń – co oznacza ono dla Pana i czego Pan po recenzji oczekuje?
O, mam wrażenie, że każdy autor oczekuje tego samego: „Marcin Przybyłek / Martin Ann Drimm jest najlepszym polskim pisarzem, należą mu się nagrody i względy, Nike i Oscar dla Przybyłka!”. Pochwał. Pisarz oczekuje pochwał. Dlaczego? Bo się napracował (tu mówię o sobie, nie wiem, jak szybko piszą inni autorzy i ile czasu poświęcają na cyzelowanie tekstu. Mnie to zajmuje mnóstwo czasu, chyba przez wrodzony perfekcjonizm). A trochę poważniej – dostrzeżenia tego, co według autora jest w książce cenne i uchwycenia tego, o co w powieści chodzi. Wielką radość sprawiła mi swego czasu recenzja „Sprzedawców lokomotyw”, w której autor tekstu na samym początku dał do zrozumienia, że zrozumiał, do czego aluzją jest tytuł książki, de facto klucz do całej powieści. Cieszą mnie recenzje CEO Slayera, w których recenzenci dostrzegają, że książka jest przerysowana i że jest to zabieg celowy. Chciałbym, żeby ktoś docenił kulminacyjną scenę, w moim odczuciu całkiem niezłą (kojarzy mi się z filmami Alfreda Hitchcocka).
Zdarzają się recenzje, które są dyskusją z książką, albo – inaczej rzecz ujmując – analizą pogłębiającą problemy w niej zawarte. Te są bardzo cenne.
Ale chyba uderzającymi w najbardziej czuły punkt autora są te, w których recenzent, niejako między słowami, dociera do najbardziej subtelnych przekazów zawartych w powieści, rozbiera ją i wyciąga na wierzch najtrudniej nazywane, ale najważniejsze rzeczy. Pamiętam recenzję „Czasu silnych istot”, gdzie autorka skupiła się na pojęciu wrażliwości. Książka ta opowiada w dużej części o wojnie. A jednak recenzentka zauważyła nie to, co zostało opisane, ale jak to zrobiłem. W takich sytuacjach mam wrażenie, że w oczach recenzenta książka stała się jeszcze lepsza niż zakładałem, a to dlatego, że wszedł ze mną w jakiś mistyczny dialog i odkrył drugie dno.

Inne pasje poza pisaniem? Malarstwo? Gotowanie? Mistyka? Fotografia? Szycie ;P?
Miałem być malarzem. Mój ojciec nim jest, więc widziałem wielokrotnie jak tworzy się obraz na płótnie. Przy okazji odziedziczyłem zdolności w tym kierunku. Miałem być muzykiem. Lubiłem komponować. Nawet trochę w tym kierunku zrobiłem, wygrałem konkurs kompozytorski. Ale oba te kierunki zarzuciłem na rzecz pisania, dzięki któremu mogę opowiadać historie. Wciąż mi brakuje ilustracji i muzyki, więc chętnie nawiązuję współpracę z grafikami i muzykami.
Gotować nie lubię, fotografować nie potrafię (nie mam też aparatu. To zdaje się znacznie pogarsza sprawę, prawda?), nie szyję. Co do mistyki – tak. Mam w domu dwie piękne talie Tarota Ciro Marchettiego (Tarot of Dreams i Legacy of the Divine Tarot, tę drugą z podpisaną przez mistrza kartą), mam ametystowe runy, miałem I-Ching (księgę przemian) i umiałem wróżyć zgodnie z jej wykładnią, ale… no cóż, pożyczyłem tę książkę i już do mnie nie wróciła (nie ona jedna, niestety). Od czasu do czasu bawię się tymi systemami. Jak mawiał Jung, są to sposoby komunikacji z podświadomością kolektywną, a ta warstwa psychiki nie zna granic czasu i przestrzeni, więc w pewnym sensie wie wszystko. Problem polega na tym, jak twierdzi twórca psychologii głębi, że komunikacja z nią jest utrudniona, bo ona nie rozumie ani nie używa mowy. Porozumiewa się z nami za pomocą symboli. Ta wykładnia mi odpowiada, chociaż nie traktuję jej tak dosłownie jak chciałby Jung. Dziwna sprawa, ale to, co pokazują karty czy runy w fantastyczny sposób potrafi się dostroić do pytania, a przy okazji uspokaja. To jest jakby terapia. Zatem mistyka – tak.
Od czasu do czasu grywam w gry komputerowe i wideo, zdarza mi się połknąć bakcyla ogrodowego – wtedy razem z żoną bawię się przycinaniem, sadzeniem, przesadzaniem i wycinaniem. Tworzenie ogrodu może być fantastyczną pasją. Lubię kino. Oglądam filmy – te znane i mniej znane. Szukam historii, która się sama z siebie wysnuwa…
Pięknie dziękuję za rozmowę! 
Spodobał Ci się post? Pomógł Ci? Polub go i udostępnij znajomym.
Translate »